Słowik pogrąży Ziobrę? PiS może wykorzystać aferę na Białołęce do pozbycia się szefa Solidarnej Polski

Czy afera w areszcie śledczym na Białołęce jest elementem walki politycznej?

Gdy czytam o aferze w warszawskim areszcie na Białołęce, która pojawia się gdy zaczynają się walki w koalicji rządzącej, to zapala mi się w głowie tzw. ostrzegawcza lampka. Sprawa może i pewnie ma przynajmniej drugie, jeżeli nie trzecie dno – pisze Tomasz Szwejgiert, zastępca redaktora naczelnego Wiesci24.pl i portalu sluzbyspecjalne.com.

Reklamy

Chcesz czytać  więcej wewnętrznych informacji ze świata polityki i mediów? Prosimy o obserwowanie naszego profilu na Facebooku oraz na Twitterze. Proszę o lajkowanie i podawanie dalej naszych wpisów - w ten sposób możemy zrobić dla Ciebie więcej. 

Na Białołękę trafiłem z aresztu w Bydgoszczy. Tam z kolei 63 dni wcześniej przewieziono mnie z aresztu w Bytomiu. Takie częste transporty, to znany sposób dręczenie aresztowanych, którzy nie wiedzą, gdzie i na jak długo trafią. Od świtu, na długo przed pobudką więzień zabierany jest celi. Musi oddać cały swój dobytek do magazynu, a także koce, prześcieradła i tzw. zabaniaki, czyli poszewki na poduszki. W moim wypadku dochodziła jeszcze obszerna korespondencja z sądami i prokuratorami, a także książki (na ich posiadanie musi się zgodzić prokurator).

Książki w więzieniu to największy skarb. Dzięki książkom w więzieniu jesteś wolny. Nie oszalejesz. Możesz udać się do innego świata, poza murami. Alternatywą są ćwiczenia fizyczne lub sparingi wykonywane często do omdlenia i odcięcia świadomości.

Więzień do transportu idzie objuczony jak zwierzę. Najgorszym widokiem, który zostaje na całe życie jest zmaganie się z tym ciężarami więźniów starych, chorych lub słabych. Czasem dochodzi do dantejskich scen. Płaczu, omdleń (prawdziwych lub udawanych). Czyli pot i zły. Pomagać takim ludziom jest trudno. Po pierwsze nie pozwalają strażnicy. Po drugie jest niepisany kodeks więzienny. Nie pozwala on pomagać pedofilom, gwałcicielom, mordercom rodziców lub „kapustom po 60”, czyli tym, którzy obciążyli innych, aby złagodzić swój wyrok.

Dlatego pomagasz po bratersku tylko tym, co do których nie ma wątpliwości (w tej rozkmince bardzo pomocni są strażnicy). Od razu widzisz kto jest szanowany, a kogo według praw panujących za murami, obowiązuje hasło  „niech zdycha”.

Areszt na Białołęce wbił mi się dobrze w pamięć. Zobaczyłem jak mogą się różnić warunki dla tymczasowo aresztowanych, w zależności od tego gdzie są przetrzymywani. Nawet transport był inny niż z Bytomia do Bydgoszczy. Jak na warunki aresztu był to prawdziwy ekspres. Od 6 rano do 17, z przesiadką w Piotrkowie Trybunalskim z wielkiej, gorącej, „Kabryny”, więziennego autobusu bez okien, z wywietrznikami pod sufitem, do policyjnej furgonetki jadącej cały czas „na kogutach”. Wówczas, po raz pierwszy od końca stycznia 2018 r. mogłem zobaczyć ludzi na ulicach, zwierzęta, lasy, pola. Miałem nieograniczoną perspektywę. Bez murów, siatek i krat.

W areszcie na Białołęce nie zabrano mi trzeciego t-shirta. Nie zabrano mi też książek wśród, których miałem zbiór kodeksów, na który funkcjonariusze wszędzie patrzą niechętnie. Bo aresztowany ma dostęp do przepisów i może w spornych wypadkach się kompetentnie skarżyć, bez czekania na zgodę i dostęp do biblioteki. Areszt był doskonale zorganizowany. Więzień nie musiał dźwigać ciężkiego materaca. W celi była włączana ciepła woda na kilkadziesiąt minut dziennie. No i było okno, z którego mogłem patrzyć na las. Miało „tygrysa”, czyli kosz z kraty wewnątrz celi, ale i tak radością było móc przez nie patrzeć.

Na moim oddziale przebywał słynny Andrzej Z. „Słowik”, obecnie ponownie aresztowany. Na początku go nie poznałem, bo chodził o kulach, a na głowie miał myckę, czyli nakrycie głowy religijnych Żydów.

W areszcie byli też muzułmanie, ale żadnych animozji religijnych (narodowościowych też) nie było.

Była to zasługa strażników więziennych z Białołęki. Gdy dziś czytam o masowych zatrzymaniach za niesamowicie groźne przestępstwa, których mieli dopuścić się owi strażnicy (opisanych zapewnie przez „schowaną do wora 60”), to postanowiłem się, po konsultacji z adwokatem, dokonać samooskarżenia. Wspólnie ze mną moja adwokat chce się przyznać, że dwa razy, za wiedzą i aprobatą strażników (i wychowawczyni) zabrałem z celi dwie książki i wymieniłem na dwie nowe, zakupione przez moją adwokat. Oczywiście nowe książki funkcjonariusze dokładnie sprawdzili. Spytacie gdzie tutaj przestępstwo?

Oczywiście nigdzie. Miałem zgodę na większą ilość książek i można to było spokojnie robić. Ale chciało się tylko funkcjonariuszom aresztu na Białołęce.

Moje „ostrzegawcze światło” mówi mi, że czas i miejsce wybuchu afery nie jest przypadkowe. Ponieważ sam spędziłem 11 miesięcy w areszcie na podstawie pomówienia (złożonego w formie wyjaśnień, czyli bez kary za podanie nieprawdy) przez pewnego gangstera, to radzę nie wyciągać pochopnych wniosków co do winy i przestępstw.

Tomasz Szwejgiert