4 grudnia do Warszawy na zaproszenie Jarosława Kaczyńskiego przyjechali liderzy skrajnej europejskiej proputinowskiej prawicy. W intencjach prezesa PiS Warsaw Summit miał być początkiem… politycznej ofensywy Prawa i Sprawiedliwości. Sęk w tym, że nic z tego nie wyszło.
Z tej wielkiej antyeuropejskiej hucpy do opinii publicznej przebiły się tylko słowa Marine Le Pen. Liderka Zjednoczenia Narodowego skwapliwie wykorzystała pobyt w Warszawie, by obwieścić światu że Ukraina… należy do rosyjskiej strefy wpływów.
– Można mówić, co się chce, ale Ukraina należy do sfery wpływów Rosji. Próbując naruszyć tę strefę wpływów, tworzy się napięcia, lęki i dochodzi się do sytuacji, jakiej dziś jesteśmy świadkami – stwierdziła Le Pen. Dodała przy tym, że Unia na Ukrainie „odegrała rolę strażaka-piromana”.
Nic więc dziwnego, że Kaczyński z trudem ukrywa rozczarowanie. Miast wielkiej ofensywy PiS, pozostało tylko tłumaczenie na prawo i lewo, że Polska nie uważa by Ukraina była „rosyjską strefą wpływów”. Klęska na całej linii.